Ciekaw jestem jak wielu z czytelników tego bloga siedząc nad papierowym kubkiem kawy w jednej z popularnych amerykańskich sieciówek jest w stanie powiązać jej nazwę z imieniem pierwszego oficera „Pequoda”, chłopaka urodzonego w Nantucket. Kwakiera z pochodzenia, który ciało miał twarde jak po dwakroć pieczony suchar i choć nie był bynajmniej szpetny, to chudy i skłonny do brania pod uwagę zewnętrznych wróżb oraz wewnętrznych przesądów. Wielorybnika pełną gębą, który nie chciał mieć w swej łodzi człowieka, który nie lęka się wieloryba. Którego celem bycia na niepewnym oceanie było tylko to, by zarabiać na życie zabijaniem tych bestii, a nie po to, by one zarabiały na życie zabijając jego. Tak. To od pierwszego oficera Starbucka wzięło nazwę to miejsce, w którym sączymy płynną kofeinę do naszego krwioobiegu, by przemykając ze spotkania na spotkanie chciało się nam jeszcze chcieć.
Imię moje: Izmael. Przed kilku laty – mniejsza o ścisłość jak dawno temu – mając niewiele czy też nie mając wcale pieniędzy w sakiewce, a nie widząc nic szczególnego, co by mnie interesowało na lądzie, pomyślałem sobie, że pożegluję nieco po morzach i obejrzę wodną część świata. Taki mam właśnie sposób odpędzania splinu i regulowania krwiobiegu. Gdy tylko stwierdzę, że usta wykrzywiają mi się ponuro, gdy tylko do duszy mej zawita wilgotny, dżdżysty listopad, gdy złapię się na tym, że mimowolnie przystaję przed składami trumien albo podążam za każdym napotkanym pogrzebem, a w szczególności, gdy moja hipochondria tak mnie opanuje, iż potrzeba mi silnych zasad moralnych, by się powstrzymać od rozmyślnego wyjścia na ulicę i metodycznego strącania ludziom z głów kapeluszy – wtedy uznaję, że już wielki czas udać się na morze jak najrychlej. To jest moja namiastka pistoletu i kuli. Katon z filozoficzną oracją rzuca się na ostrze swego miecza; ja spokojnie siadam na okręt. Nie ma w tym nic zdumiewającego. Gdyby tylko zdawano sobie z tego sprawę, okazałoby się, że niemal wszyscy ludzie, każdy na swój sposób, w takiej czy innej chwili, żywią wobec oceanu niemal te same co ja uczucia.
Moby Dick – rozdział I, „Miraże”
W tak piękny sposób rozpoczyna się książka, która była udziałem młodości niejednego z nas i w której zawartą w niej przygodę przeżywaliśmy jeszcze długo po ostatniej postawionej w niej kropce. Powieść Hermana Melville’a nie tylko weszła do klasyki literatury amerykańskiej, ale uznawana jest za jedno z arcydzieł literatury światowej. Z początku, gdy w 1851r trafiła na półki księgarni w Londynie i Nowym Jorku, przyjęta dość chłodno orbitowała gdzieś w otoczeniu uznanych dzieł by po prawie 100 latach, gdy w połowie XX wieku zaczęto na nowo poznawać twórczość Melville’a, zdobyć uznanie i wysoką pozycję w kanonie literatury światowej. Moby Dick, prócz samej fabuły to książka opowiadająca o walce pomiędzy uczuciami a rozsądkiem, między granicą woli człowieka a przeznaczeniem, która toczy się nie tylko w umyśle kapitana Ahaba, ale także pozostałych członków załogi. Choć pośród historii trwają poukrywane symbole i nawiązania do Biblii, Boga, człowieka i przeznaczenia Melville przestrzega pisząc:
Ludzie lądu (…) mogliby się naigrawać z Moby Dicka jako z potwornej bajki, a co jeszcze gorsze i obrzydliwsze, uważać go za ohydną, nieznośną alegorię.
Można rozwodzić się tutaj nad geniuszem Melville’a analizując to dzieło na różnych płaszczyznach, choć trzeba też dodać, że geniusz tego autora nie polegał na ogromnej wyobraźni. Herman Melville, o czym nie wszyscy wiedzą, wkomponował jedynie te wszystkie dylematy w historii statku wielorybniczego, który naprawdę istniał. Historię tej wyprawy Melville poznał z relacji Owena Chase’a, który razem ze sternikiem Benjaminem Lawrencem oraz chłopcem okrętowym Thomasem Nickersonem jako pierwsi z całej załogi zostali uratowani przez angielski statek. Relacja Pana Chase’a, który był pierwszym oficerem na Essex, pod tytułem „Narrative of the Most Extraordinary and Distressing Shipwreck of the Whale-Ship Essex” była kanwą na której Melville utkał swą powieść.
Essex na morzach i oceanach
„Essex” nie był najmłodszym statkiem wielorybniczym, jednak pomimo tego, że w chwili wyjścia w swoją ostatnią podróż miał już dwadzieścia lat, uważano go powszechnie za szczęśliwą łajbę. Liczne poprzednie rejsy przyniosły wysokie zyski, a kapitana George’a Pollarda Jr. oraz jego pierwszego oficera Owena Chase’a doprowadziły do szybkich awansów. W 1819 roku, w wieku 29 lat, Pollard był jednym z najmłodszych mężczyzn, którzy kiedykolwiek dowodzili statkiem wielorybniczym. Chase także nie grzeszył metryką, gdyż skończył 23 lata. Najmłodszym członkiem załogi był wspomniany już chłopak pokładowy, czternastoletni Thomas Nickerson. Załoga Essexa składała się z 21 osób, głównie białych, choć służyła na nim także niewielka grupa czarnych mężczyzn. Choć czarni służyli na statku jako ludzie wolni, to obie grupy trzymały się raczej osobno.
Essex jako okręt wielorybniczy był solidnym trójmasztowcem. Choć na krótko przed swoim ostatnim wyjściem 12 sierpnia 1819 roku został całkowicie przebudowany. Mając zaledwie 27 metrów długości i ważąc około 239 ton, był mały jak na statek swojej klasy. Na wyposażeniu posiadał cztery łodzie wielorybnicze, każda o długości około 8,5 m. Operował z wyspy Nantucket u wybrzeży Nowej Anglii, która przeżywała wtedy rozkwit gospodarczy jako najważniejszy ośrodek wielorybniczy świata. Dopiero trzy lata po tym, gdy rozegrała się historia, w Zadusznikach miał narodzić się Ignacy Łukasiewicz, który to założył pierwszą kopalnię oleju skalnego. Z niego to Łukasiewicz dał światu lampę naftową ratując tym samym przetrzebione stada waleni niemiłosiernie mordowanych przez rozpędzającą się cywilizację. Nim to jednak nastąpiło olej z wielkich morskich ssaków był jedynym surowcem, dzięki któremu świeciły lampy, a dobrze wysmarowane maszyny początków ery przemysłowej pracowały pełną parą. Statki wielorybnicze w tym sensie dawały światu jasność oraz szereg produktów, które potem trafiały do dalszego przetwórstwa. Jednym z nich były fiszbiny, z których po rozgrzaniu w parze lub piasku ugniatano dowolne kształty formując z nich gałki lasek, uchwyty pejczy czy pręty parasoli. Najlepszego fiszbinu dostarczały ludzkości wale grenlandzkie. Im większe, mocniejsze i cięższe blaszki, tym uważane były za cenniejsze. Po zabiciu wieloryba wielorybnicy odrywali fiszbiny od podniebienia, oczyszczali je, suszyli i rozpiłowywali na możliwie najdłuższe pasy. Następnie gotowano je w wodzie i za pomocą struga lub noża dzielono na sztabki pożądanej grubości, te zaś po wyschnięciu gładzono i polerowano. Giętkie pręty produkowane z fiszbinów służyły między innymi do usztywniania różnych elementów garderoby: gorsetów, sukni, kołnierzyków w damskich bluzkach i męskich koszulach. Zastosowanie fiszbinów dawało lepsze efekty niż krochmalenie, ale było mniej komfortowe. Choć twarde elementy uwierały i pozostawiały ślady na szyi szykiem było wejść na salony ubranym w resztki walenia. Patrząc po kreacjach tego okresu zresztą coś z tych zwierząt przechodziło na Damy zaokrąglając ich kształty sukienek. Innym surowcem, który pozyskiwano z tych morskich ssaków był olej. Marynarze praktycznie przez dwa lata rejsu wytapiali olej z ubitych zwierząt w wielkich kotłach od razu na pokładzie. Cenny towar przenosili następnie do beczek umieszczanych w ładowni gdzie czekały na powrót i sowitą wypłatę dla załogi.
Kariera Georgea Pollard postępowała szybko, choć należy tu przyznać, że chłopak znał swój okręt bardzo dobrze. Wcześniej przez cztery lata pływał na nim jako drugi, potem pierwszy oficer. Od kapitana wymagano wtedy żelaznej woli, lecz Pollard miał raczej łagodny charakter. Tym, który uzupełniał jego braki w zakresie prowadzenia załogi twardą ręką był jego pierwszy oficer Owen Chase. Całymi dniami wrzeszczał na załogę niejednokrotnie narzucając też Pollardowi swoje zdanie. Można go tutaj też zrozumieć, bo załoga statku składała się zazwyczaj z niedoświadczonych żółtodziobów. Rodowitych nantucketańczyków wychowanych na wielorybim mleku było mało, więc braki uzupełniano „szczurami lądowymi” z Cape Code na kontynencie, którzy skusili się szybkimi zyskami. Ta mozaika charakterów oraz braku doświadczenia skutkowała serią błędów, z których jeden skończył się dla Essexa prawie tragicznie, kiedy to trzeciego dnia rejsu kapitan przegapił nadciągający szkwał i statek położył się na burtę. Łajba podniosła się z trudem tracąc przy tym część łodzi, ale nikomu to nie przeszkadzało w dalszym rejsie. Wszak ocean kusił młode wilki żądne przygody.
Nie drażnij kaszalota
20 listopada 1820 roku, gdy „Essex” znajdował się na samym środku Oceanu Spokojnego, przy pięknej słonecznej pogodzie załoga w końcu wypatrzyła stado wielorybów. Harpunnicy z dwóch łodzi szybko ugodzili dwa morskie olbrzymy rozpoczynając walkę, w trakcie której szalupy gnały ciągnione po falach przez oszalałe z bólu zwierzęta. Metoda ta polegała na wyczekiwaniu aż wieloryby zmęczą się na tyle, że będzie można wręczyć im „A coup de grâce”. Trzecia łódź gnająca za swoją zdobyczą, którą dowodził Chase, miała mniej szczęścia, gdyż jeden z wielorybów w trakcie podejścia strzaskał ogonem jej burtę zmuszając załogę do zawrócenia na Essex. Chase, gdy tylko dotarł do statku, próbował pospiesznie naprawić łódź przybijając do uszkodzonej burty mocne płótno, ale jak się okazało uderzenia młotka nie były najlepszym pomysłem w otoczeniu rozwścieczonych lewiatanów. Rytmiczne uderzenia niosły się w wodzie przywołując gigantycznego, bo ważącego jakieś 80 ton i długiego na 25 metrów kaszalota. Żeglarze z pokładu patrzyli na niego jak sparaliżowani. Nikt z nich nie słyszał, aby kiedykolwiek wieloryb zaatakował statek, ale jak się okazuje zawsze musi być ten pierwszy raz, w szczególności przy tak inteligentnych zwierzętach jak ssaki morskie.
Chase wykrzyknął: „Ster ostro na zawietrzną!”, ale było już za późno – Kaszalot z ogłuszającym hukiem uderzył łbem w burtę na wysokości fokmasztu, po czym przepłynął pod „Essexem”, wyrywając ze stępki kawał drewna. Oszołomiony uderzeniem kaszalot unosił się przez chwilę w okolicach rufy okrętu. Chase mógł go w tym czasie zakłuć długą lancą, lecz strach, że rozwścieczone monstrum roztrzaska ster było od niego silniejsze. Tak chwila strachu okazała się brzemienna w skutkach dla niego i całej załogi. Kaszalot po chwili otrząsnął się i ogarnięty wściekłością ruszył do kolejnej szarży. Na wykonanie przez okręt zwrotu nie wystarczyło już czasu. Wieloryb nabrał impetu i z całą mocą uderzył w dziobową część statku pod kotwicą. 20-letnie dębowe drewno nie wytrzymało uderzenia. Morski kolos wybił łbem ogromną dziurę, przez którą do środka wdzierały się masy wody. W chwilę później trójmasztowiec leżał już na burcie na środku oceanu. Na ten widok obie łodzie pędzące po falach oceanu uwolniły swoje wieloryby i powiosłowały do zdewastowanego Essexa ratować to, co z niego pozostało.
Na środku oceanu
Trzeba mieć dużo opanowania by unosząc się w ośmiometrowej łodzi na środku oceanu ogołocić wrak swojego statku tak, by zebrać wszystko, co da nam szansę przeżyć. Marynarze podeszli do tej operacji dość metodycznie – wyrąbali dziurę w kadłubie, wydobyli kwadranty i podręczniki nawigacji. Potem ścięli maszty i olinowanie, zdołali nieco wyprostować kadłub. Wydostali z niego 270 kg sucharów, parę beczek wody, dwie żywe chude świnie, kilka żółwi z Galapagos. Przy użyciu narzędzi i materiałów ze statków podwyższyli burty łodzi o 15 cm – przez niskie burty łodzi wielorybniczych przelewały się nawet średniej wielkości fale. Tylko dzięki temu kruche łupiny nie poszły na dno w czasie pierwszych kilku dni. Rozbitkowie postawili małe maszty, założyli takielunek i po trzy żagle. Stojąc w tych łupinach na środku oceanu należało tylko podjąć decyzję gdzie udać się dalej. Kierunek wschodni nie wchodził w rachubę ze względu na przeciwne wiatry i prądy morskie. Południe to pusta przestrzeń oceanu, pozostawał wiec zachód, w kierunku Markizów i Wysp Towarzystwa. Był to dobry pomysł – wiatry wiały przeważnie ze wschodu i przy odrobinie szczęścia łodzie mogłyby dotrzeć do wspomnianych archipelagów w ciągu 30 dni, ale te wyspy dla amerykańskich marynarzy z poczatku XIXw jawiły się jako wyspy ludożerców. Wśród załogi z pewnością powszechna była też wiedza, iż na zachodzie jest ląd zwany Japonią, skąd nikt żywy jeszcze nie powrócił. Japonia w tych czasach jawiła się wszystkim jak wielka czarna plama na mapach, a to leżało w jej kierunku było nie mniej dzikie i przerażające. Tak to strach pokierował rozbitków na zupełnie inne wody. Po fali awantury podjęli wspólnie decyzję, by płynąć do strefy wiatrów zmiennych, które pchną ich w kierunku wybrzeża Peru lub Chile. 2500 km żeglugi na południe. Chase uważał, że podróż zajmie im 60 dni, na które z trudem, ale powinno starczyć zapasów.
Butny w pewności siebie pierwszy oficer oraz kapitan, który ustępował młodszemu szarżą. Cóż może stanąć im na drodze?
Dwa dni od chwili, gdy dostrzegli stada wielorybów, rozbitkowie odbili w końcu od unoszącego się na wodzie wraku Essexu i udali się w nieznane. Pierwszą łodzią dowodził Pollard, drugą Chase, a trzecią Matthew Joy. Ten ostatni, dostał czterech czarnoskórych żeglarzy. Reglamentacja zapasów była wyjątkowo surowa. Dowódcy wydzielali swoim ludziom ćwierć litra wody i 170 gramów sucharów dziennie. Pokrywało to jedną trzecią zapotrzebowania na kalorie i jedynie w połowie na wodę. Głód i pragnienie szybko zaczęły dręczyć rozbitków. Gdyby tego było mało fale zalewały ich skromne zapasy, przez co namoknięte suchary wchłaniały sól zwiększając zapotrzebowanie na wodę. Ktoś wpadł na pomysł, by łapać deszczówkę przez żagle, ale te również wysyciły się wszechobecną solą.
6 dni od chwili, gdy odbili od tonącego Essexa wielka orka zaatakowała łódź Pollarda odrywając spory kęs z burty. Choć udało się ją odpędzić wśród rozbitków zapanował wszechobecny strach. Dwadzieścia jeden osób skupionych z zapasami w trzech chwiejących się na morzu łupinach to kiepskie warunki na heroizm, a nawet najtwardsi z nich z pewnością odczuwali przerażenie. Na początku grudnia Chase zmniejszył i tak głodowe dzienne porcje, z pistoletem w dłoni pilnując zapasów. Ich ratunkiem okazała się wyspa, która wyłoniła się zza horyzontu 20 grudnia. Pollard uznał, że to Ducie – w rzeczywistości była to położona bardziej na wschód obecna Wyspa Hendersona, należąca do brytyjskiego terytorium Pitcairn. Sucha jak pieprz śmiertelna koralowa pułapka. Było tu tylko jedno źródło słodkiej wody, dostępne tylko podczas odpływu. W ciągu kilku dni rozbitkowie stali się szarańczą dla wyspy – zjedli prawie wszystkie kraby, wypłoszyli ptaki po czym 27 grudnia głodni ruszyli w dalszą podróż. Jedynie trzech z nich postanowiło zostać i czekać na ratunek.
Pomimo zmniejszenia załogi oraz zabrania zapasów z wyspy prowiant szybko się wyczerpał i na łodziach znów zapanował głód. Marynarzom wypadały włosy, a ich skóra była tak spalona i pokryta wrzodami, że każdy kontakt z morską wodą wywoływał ból. Chase po raz kolejny obciął dzienne racje przez co 10 stycznia skonał drugi oficer, 27-letni Joy. Ciało oddano morzu. Kilka dni później Chase zgubił się na oceanie, a z racji tego, że nie potrafił odnaleźć pozostałych żeglował dalej samotnie. Kilka dni później w jego łodzi zmarł starszy wiekiem czarnoskóry marynarz Richard Peterson, które towarzysze pochowali w toni morskiej. W drugiej z łodzi, tym razem dowodzonej przez Hendricksa, zmarł także czarnoskóry marynarz imieniem Lawson Thomas, ale tu wielorybnicy postanowili, że nie zamierzają marnować takiej ilości białka. Tak, po przekroczeniu tej nienaruszalnej granicy w kolejnych dniach zjedzono kolejnego zmarłego afroamerykanina imieniem Isaiah Sheppard oraz marynarza Samuela Reeda. W nocy 29 stycznia łódź Hendricksa z trzema żeglarzami na pokładzie zniknęła i od tej pory słuch po niech zaginął.
W załodze Pollarda pozostało już tylko czterech oszalałych z głodu ludzi. 6 lutego najmłodszy z rozbitków, szesnastoletni Charles Ramsdell zaproponował losowanie, aby wyznaczyć tego, kto zostanie zabity, by inni przeżyli. Kapitan wyraźnie się temu sprzeciwił, ale dodał też, że jeśli umrze pierwszy prosi by inni spożytkowali jego szczątki. Postawa godna podziwu, choć należy przypomnieć, że kapitan zaliczał się do osób, które nie potrafią walczyć o swoje racje. Wiedzieli o tym jego towarzysze, którzy po krótkiej dyskusji namówili kapitana. Podarto kawałki papieru i jako losy wrzucono do kapelusza. Najkrótszy wyciągnął 18-letni Owen Coffin, kuzyn kapitana. Pollard przed rejsem obiecał matce Owena, że zaopiekuje się kuzynem, ale w dyskusji z współrozbitkami nie pomogło nawet to, że sam zaoferował się w jego miejsce. Młody Coffin podobno powiedział, że chce tego tak jak inni. Po wyznaczeniu zabójcy, którym został proponujący tą diabelską loterię Ramsdell, Coffin oparł głowę o burtę. Chwilę później z chłopaka praktycznie nic nie zostało. Makabryczny posiłek nie uratował innego marynarza z tej łodzi, Barzillai Raya, który skonał pięć dni później. Kapitan i Charles Ramsdell, który zaproponował ruletkę o życie Coffina przeżyli resztę rejsu, żywiąc się szpikiem z kości swych towarzyszy.
Zagubiona łódź Chase’a miała także swoje kanibalistyczne epizody. Gdy zmarł wielorybnik Isaac Cole, jego ciało zostało poćwiartowane, upieczone i zjedzone. Ludzie byli tak udręczeni przez głód, że zgodnie z relacją jego serce rozszarpali na surowo. Część mięsa przezornie pocięli na paski i suszyli, a kiedy zaczęło pleśnieć, natychmiast je upiekli.
Wybawienie
Wybawienie przyszło 18 lutego 1821 roku gdy Chase, Nickerson i trzeci marynarz Beniamin Lawrence zostali uratowani już u samych wybrzeży Chile przez brytyjski statek „Indian”. Po trzech wielorybników uwięzionych na wyspie Hendersona popłynęła amerykańska fregata. Gdy ich odnaleziono byli u progu śmierci, choć trzeba to przyznać, że przeżyli nie zjadając się wzajemnie.
Wszyscy ocaleni wrócili po odzyskaniu sił na morze. Pollard otrzymał dowództwo innego statku, a Chase, Lawrence, Nickerson i Ramsdell zostali później kapitanami swoich własnych jednostek. Owen Chase zrobił błyskotliwą karierę jako kapitan, choć w podeszłym wieku popadł w łagodny obłęd. Zamknął się na poddaszu, gdzie zgromadził wielkie zapasy żywności. Z całej piątki najkrócej na morzu pływał Pollard. Statek jaki otrzymał po powrocie do służby zatonął na rafach koralowych kończąc tym samym karierę pechowego kapitana. Przez kolejne 40 lat pracował na Nantucket jako nocny stróż. Złośliwi mówili, że to przekleństwo Coffina, który poświęcił się za kapitana przeczuwając, że i tak wkrótce skona. Gdy po latach ktoś zadał pytanie Pollardowi czy znał Coffina odparł mu: „Czy go znałem? Ja go zjadłem, proszę pana”.
Do niniejszego artykułu korzystałem między innymi z doskonałego artykułu na blogu Historia zapomniana i mniej znana, który to szczerze polecam!
I pomyśleć, że pożarli się, bo uwierzyli w fejka o ludożerstwie tubylców. Znamienne.