Bardzo wiele z tego co wiemy na temat Stanów Zjednoczonych pochodzi z historii, które wtłaczała nam kultura masowa. Wiemy o rewolucji, o Waszyngtonie, o pierwszej konstytucji itp., ale prawdziwe początki USA sięgają głębiej w odmęty czasu i, co być może dla większości będzie zaskakujące, mają bardzo polskie korzenie. W sumie polsko – niemiecko – holenderskie, ale o tym za chwilę.
Kolonizowanie kontynentu było nie lada wyzwaniem dla wszystkich morskich nacji. O ile Hiszpanom ten wyczyn udał się na Florydzie w mieście St. Augustine, to Brytyjczykom szła to zdecydowanie bardziej opornie. Kolejne 17 prób osadnictwa anglosaskiego, w tym zaginiona kolonia na Roanoke w Karolinie Północnej zakończyło się niepowodzeniem. Osadnicy ginęli z głodu, byli wycinani w pień przez tubylców lub umierali od chorób. Tym, który jako pierwszy sobie z tym zadaniem poradził by niejaki John Smith.
O Johnie Smithie dziś powiedzielibyśmy, że wychowała go europejska historia. Już jako dziecko zarabiał na swoje utrzymanie, pracując jako pomocnik kupiecki w King’s Lynn. W roku 1596 opuścił Anglię by zaciągnąć się do francuskiej armii w trakcie wojny osiemdziesięcioletniej. O co była ta wojna? Najprościej mówiąc o Niderlandy, które podówczas okupowane były przez Hiszpanię. Smith powalczył chwilę na terenie dzisiejszej Belgii, po czym, po zawarciu traktatu pokojowego w Vervins w roku 1598 stracił zajęcie i wyjechał szukać szczęścia do Austrii. Austriacy w tym czasie walczyli z Turkami w Siedmiogrodzie, którym rządził w imieniu Stefana Batorego jego bratanek Zygmunt. Panowie ponoć się nawet poznali, bo Smith do końca życia legitymował się herbem przedstawiającym trzy tureckie głowy, który jak twierdził otrzymał od Zygmunta Batorego jako upamiętnienie zdarzeń na wojnie. Fortuna w życiu każdego niestety kołem się toczy.. Podczas bitwy na przełęczy Rotenthurn Smith trafił do niewoli tatarskiej, z której drogą kupna – sprzedaży wspomniani przekazali go pod władanie tureckiego paszy. Dopiero dzięki wpływowej tureckiej kobiecie udało mu się zbiec, gdy ta wysłała go nad Don. Stamtąd, wracając przez Polskę do Anglii poznał polskich hutników szkła oraz poznał specyfikę tego fachu.
Gdy wrócił już do Anglii, po krótkim pobycie zapragnął dalszych podróży, ale miał już dość wschodu. Znał go przecież tak dobrze, że mało co mogłoby go tu jeszcze zaskoczyć. Był jednak kierunek, który kusił wszystkich, w szczególności tych, którzy nasłuchali się historii o Indiach Zachodnich i tym, jak radzą sobie tam Hiszpanie. Niewiele myśląc, za przywiezione pieniądze wykupił pakiet akcji powstałej właśnie Kompanii Wirginijskiej (ang. Virginia Company of London) – związku kupców, którzy uzyskali zgodę królewską na założenie stałej kolonii w Ameryce Północnej. Jako zawodowy wojskowy wziął w grudniu 1606 roku udział w wyprawie dowodzonej przez Christophera Newporta.
Wyprawa dotarła do Nowego Świata wiosną 1607 roku. Smith nie tylko pomógł w założeniu osady Jamestown nad rzeką James (obie nazwy pochodziły od imienia Króla Anglii), ale także zajął się badaniem zatoki Chesapeake oraz rzek Potomak i Rappahannock. Wszystko w nadziei znalezienia złota i drogi żeglownej na Pacyfik. Nikt z przybyłych tam osadników nie miał pojęcia jak wielkim kontynentem jest Ameryka. Smith ze swoim doświadczeniem zdobytym w Europie był na tyle sprawny, że już we wrześniu następnego roku został przywódcą osady. Cieszył się niestety tym tytułem jedynie przez kolejne dwa tygodnie, po których to prowadząc grupę osadników w górę rzeki Chickahominy w poszukiwaniu pożywienia został złapany przez Indian z plemienia Powatanów. Dziś liczebność Powatanów nie przekracza 600 osób, ale w czasach Smitha na tych terenach występowało kilka zrzeszonych wielkich plemion. Spotkanie miało dość dynamiczny przebieg. Cały jego oddział został wybity do nogi, a sam Smith – schwytany, zaciągnięty do siedziby wodza i skazany na śmierć. Życie uratowała mu córka wodza o imieniu Matoaka, która wstawiła się za nim przed ojcem. Może wydawać Ci się, że słyszysz o niej pierwszy raz, ale to nie prawda. Matoaka trafiła do naszej świadomości poprzez kulturę masową i bajki Disneya. Dziś pamiętamy ją nieprawidłowo pod imieniem, którym nazywano ją w dzieciństwiem, czyli.. Pocahontas. Czego by nie mówić miał chłopak szczęście do egzotycznych kobiet.
Ambicją Smitha było uniezależnienie osady oraz zapewnienie jej możliwości produkcji towarów, dlatego wspomniany inwestował w infrastrukturę. W ten sposób w Jamestown powstał piec do produkcji szkła, który jednocześnie był pierwszym zakładem przemysłowym w Ameryce. Obsługiwała go grupa polskich rzemieślników, która przybyła do Jamestown w Wirginii 1 października 1608 roku, w rok po założeniu tej pierwszej osady kolonistów angielskich. Razem z nimi do osady przypłynęli jeszcze Niemcy i Holendrzy. Jeżeli chodzi o Polaków nie są to dziś dla nas osoby anonimowe, w przeciwieństwie do pozostałych osadników. Znamy doskonale imiona części z nich i to z bardzo ciekawego powodu. Byli to Michał Łowicki, Zbigniew Stefański, Jan Bogdan, Jan Mata i Stanisław Sadowski. Skąd je znamy? Ha. Polacy, trafili do nowego świata związani umową, która w zamian za transport do Ameryki zobowiązywała ich do pracy w kolonii przez określoną liczbę lat. Polacy gdy trafili na miejsce uruchomili hutę szkła i manufaktury dziegciu, smoły, potażu i lin okrętowych, ale warunki kontraktu po latach budowania kolonii przestały im odpowiadać. Co zrobili Polacy? 30 lipca 1619 roku odmówili pracy oraz zamknęli należące do nich zakłady. Liczba kolonistów z Polski była po 11 latach pracy w tym miejscu była niewielka, bo sięgała około 50 osób (z około 1000, które podówczas tam mieszkały), jednak kontrolowali oni cały przemysł kolonii. Bezpośrednią przyczyną strajku była decyzja ówczesnego gubernatora, który w przygotowywanych wyborach do nowo utworzonego Zgromadzenia Ogólnego Wirginii prawo głosu przyznał wyłącznie kolonistom pochodzenia angielskiego. Spór został bardzo szybko zażegnany, a żądania Polaków spełnione, gdyż, jak można doczytać w zapisach księgi sądowej, 31 lipca 1619 uzyskali oni równość praw wyborczych. Warunkiem wynegocjowanym przez Anglików było jedynie, by polscy rzemieślnicy przyjęli pewną liczbę młodych ludzi na naukę zawodu. Była to pierwsza w historii odmowa pracy w angielskiej kolonii i jednocześnie pierwszy strajk robotniczy w Ameryce Północnej. A lewicowcy dalej czczą radziecką rewolucję i brodatego Karola, ech.
Można powiedzieć, że zapisaliśmy kolejną heroiczną i nikomu nie potrzebną kartę w historii świata, ale to też nie do końca prawda. Ta ładna dziewczyna ze zdjęcia poniżej to Jane. Imię nadali jej archeologowie, choć patrząc po rysach twarzy mogłaby nazywać się Bogumiła albo Jadwiga. Była młodą 14latką z Jamestown, której twarz została odtworzona przez archeologów na podstawie kości. Jej niekompletny „pochówek” (a dokładniej czaszkę i kość nogi) znaleziono w 2012 roku pomiędzy kośćmi zwierząt i innymi resztkami jedzenia w pobliżu zakładu rzeźniczego. Naukowcy ze Smithsonian Institution’s National Museum of Natural History określili, że ślady na kościach pochodzą od oddzielania mózgu i innych tkanek. Jane była jedną z wielu ofiar kanibalizmu w Jamestown, które nawiedził głód podczas srogiej zimy 1609-1610 czyli już w rok po naszym przybyciu. Z racji tego, że osadę zamieszkiwali podówczas Anglicy, Niemcy, Holendrzy i właśnie Polacy trzeba założyć, że byliśmy albo jedzącymi, albo jedzonymi. Zima tamtego roku przetrzebiła kolonię tak bardzo, że po niej Jamestown zamieszkiwane było jedynie przez 65 osadników.
Tych kulinarnych fanaberii Smith niestety nie doczekał. Zraniony w 1609, wyjechał do Anglii, gdzie napisał książkę „Generall Historie of Virginia” będącą pierwszym opisem kolonii w Ameryce Północnej. Ciężko powiedzieć, co o tym wszystkim sądziła ta, która uratowała mu życie, czyli Pocahontas. Wiadomo z cała pewnością, że wielokrotnie odwiedzała kolonistów i dostarczała im żywność, a w styczniu 1609 roku ostrzegła osadników, że jej ojciec zamierza ich zabić, gdy tylko przyjdą do wioski na rozmowy w sprawie dostaw zboża. O Pocahontas można tu zresztą długo pisać, bo nie tylko nauczyła się angielskiego, ale również już jako chrześcijanka o imieniu Rebecca wzięła ślub z młodym wdowcem, plantatorem tytoniu, Johnem Rolfem. To kluczowy moment w historii Jamestown, gdyż ślub zapewnił pokój między kolonistami a jej plemieniem aż do śmierci jej ojca, Powhatana w 1618 roku.
Co z tej historii Jamestown zostało nam dzisiaj? Mało trochę. W 2007 Jamestown obchodziło 400-lecie założenia. Żadna organizacja polonijna nie zadbała o zaznaczenie obecności Polaków wśród pierwszych osadników, w związku z czym Amerykanie polskiego pochodzenia nie zostali zaproszeni do udziału w obchodach. Warto jednak odnotować tu, że o samym fakcie pamiętał ktoś u nas w kraju. W grudniu 2008 Narodowy Bank Polski upamiętnił 400 rocznicę przypłynięcia Polaków do Ameryki wydaniem trzech rodzajów monet o nominałach 2, 10 i 100 złotych. Na uwagę zasługuje srebrna moneta o nominale 10 zł, która jako jedyna wydana w Polsce posiada zamiast metalowego środka szklaną soczewkę. To nawiązanie do tego, że pierwsi polscy osadnicy byli właśnie hutnikami szkła.
Walkę o miejsce w historii i tytuł pierwszej kolonii przegraliśmy nie tylko my, ale i samo Jamestown. Dziś za pierwsze udane osadnictwo uważa się wyprawę purytanów na statku Mayflower, którzy uciekali przed prześladowaniami z Europy. Z racji tego, że pielgrzymi mieli trochę mniej zacietrzewienia na robienie interesów oraz pierwszą rzeczą, którą zrobili po dopłynięciu do Nowego Świata to zadbanie o pisemne ukonstytuowanie się, to lepiej pasują do obrazu „tworzącego się nowego świata”. Tym ukonstytuowaniem się było spisanie „Mayflower compact” – umowy, którą dziś historycy uznają za pierwowzór amerykańskiej umiejętności samoorganizacji i punkt wyjścia dla amerykańskiej konstytucji. By ten moment w historii uhonorować Amerykanie do dziś w każdy czwarty czwartek listopada świętują związane ze wspomnianymi pielgrzymami Święto Dziękczynienia. Pielgrzymi nie mieli łatwego życia na miejscu, bo jak głosi historia w ciągu niecałego roku od przybycia z głodu zmarło 46 ze 102 osób zaokrętowanych na „Mayflower”. Ponieważ żniwa 1621 roku były jednak obfite, koloniści postanowili uczcić to wraz z grupką prawie stu Indian z plemienia Wampanoagów, którzy wraz z wodzem Massasoitem pomogli im przetrwać ten pierwszy, bardzo trudny rok. Święto miało więcej z tradycyjnych angielskich obyczajów dożynkowych niż z obchodów dziękczynnych znanych z dzisiaj, ale miało też charakter międzykulturowy. Wampanoagowie doskonale odnaleźli się w tej imprezie, bo potraktowali je jako piątą z sześciu tradycyjnych ceremonii dziękczynnych odprawianych przez nich w roku. Świętowanie trwało ponoć trzy dni, gdzieś w okresie między 21 września a 11 listopada 1621 roku, a Indianie dostarczyli na ucztę co najmniej pięć jeleni oraz wiele ptactwa wodnego.
No cóż.. Amerykanom tego nie można mieć za złe, że wybrali sobie do celebrowania akurat historię Mayflower. Wszak zawsze lepiej pamiętać taką miłą multikulturalną imprezę niż zjadanie 14 latki i strajki Polaków.
Świetnie opowiedziana historia dla wielu nieznana. Bardzo dziękuję i pozdrawiam.
Bardzo dziękuję i zapraszam do kolejnej lektury niebawem! 🙂