Są ludzie, gdzieś na dalekim zachodzie, którym słowo „Bark” kojarzy się z psią onomatopeją czyli takim dzwiękonaśladowczym słowem udającym szczekanie psa. Na szczęście, nawet wśród Anglosasów znaleźć można jeszcze takich, dla których Bark w pierwszym momencie przywołuje to skojarzenie najbardziej prawidłowe – sylwetkę wyjątkowo pięknego żaglowca, który niósł na fokmaszcie oraz grotmaszcie ożaglowanie rejowe, a na bezanmaszcie skośne gaflowe.
Barki to ikoniczne żaglowce epoki polowań na wieloryby oraz początków intensyfikacji handlu morskiego. Alma mater całej rzeszy marynarzy, którzy na tego typu jednostkach stawiali swoje pierwsze kroki. Nie bez powodu to właśnie te żaglowce stały się najpopularniejszymi jednostkami pełniącymi funkcję statków szkolnych. W myślach większości tych, którym żagle są wyjątkowo bliskie w kolejce za słowem Bark stają w kolejce Windjammery czy Klipry, często tak niesłusznie ze sobą mylone, ale tu jest zbyt mało miejsca, by pisać o dzielących je różnicach. Obiecałem sobie, że zarówno pogromcom wiatru jak i kliprom herbacianym poświęcę kiedyś oddzielny, niekrótki artykuł.
Dziś chciałem zatrzymać się jednak na jednostce szczególnej. Takiej, która pomogła jednemu z polskich pisarzy dokonać niemałego przełomu w literaturze anglojęzycznej, a wielu mężczyznom dzięki jego dziełom niezwyczajnie dorosnąć. Mowa o barku Otago – drobnicowcu, o konstrukcji żelaznej łączonej przez nitowanie.
Narodziny legendy
Otago to równolatek dwóch innych dobrze znanych jednostek – jedynego klippra herbacianego, który doczekał naszych czasów czyli SV „Cutty Sark” oraz legendarnego dla nas STS „Lwów”, pierwszej jednostki, na której podniesiono polską banderę po odzyskaniu niepodległości. Choć Otago był o połowę mniejszy od tej naszej kolebki nawigatorów, to należy mu oddać, że przewyższał go zdecydowanie pięknością i gracją. Patrząc na linię nie sposób było nie dostrzec w nim szlachetnych proporcji klipra, czym bliżej mu do wspomnianego Cutty Sark. Otago otrzymał tą piękną sylwetkę w stoczni Alexander Stephen & Sons, of Kelvinhaugh na pochylni nr 136 w Glasgow na zamówienie pewnego szkockiego kapitana Angusa Camerona. Zwodowany 5 października 1869r tylko chwilę sposobił się do podróży. Niecały rok później Cameron wyruszył nim w dziewiczy rejs do Australii. zawijając po drodze także do San Francisco.
Przyjęło się w żartach traktować szkotów jako ludzi wyjątkowo oszczędnych, ale to nie opłata w wysokości 10 funtów za holowanie powstrzymała kapitana Camerona od zawinięcia do portu w Port Chalmers 22 lipca 1871r. Kapitan pragnął zakończyć tą dziewiczą podróż z Liverpoolu w wielkim stylu pod żaglami, ale południowo zachodni wiatr utrudniał mu wejście do portu. W końcu, po trzydniowym oczekiwaniu Cameron musiał się poddać i zamówił parowiec. Holownik Geelong zaprowadził go do portu pozwalając na rozładunek towarów oraz zejście na ląd jego 17 pasażerów. O rejsie tym pisał Otago Daily Times, który nie przeoczył faktu, że ten, jak to określono w artykule, „handsome clipper barque” potrzebował jedynie 88 dni na dotarcie do portu docelowego, a w ciągu 24h udało mu się robić średnio 306 mil morskich.
To osiągnięcie w rzeczy samej było imponujące, choć jak mawiają na lądzie satysfakcja jest słabym kandydatem do napełnienia brzucha. Szkot płacił marnie, co przekładało się na to, że rotacja na Otago w trakcie tego rejsu była czymś zaskakująco stałym. Z pierwotnej 13 osobowej załogi pierwsza para marynarzy uciekła w Newcastle, w kolejnym porcie pokład opuścił pierwszy oficer, a w Adelaide, gdzie Otago zawitał po pszenicę dwóch kolejnych szybko odnalazło zatrudnienie u innego armatora.
Pomimo tych „drobnych organizacyjnych problemów” Cameron był więcej niż zadowolony z tego, jak jego nowy statek radził sobie na morzu. Tym bardziej, gdy stojąc w Adelaide spotkał trzech lokalnych biznesmenów, nie był w żadnej mierze zainteresowany sprzedażą swojej jednostki. Ponieważ nie wypadało mu nie podać żadnej kwoty, a trzej zakochani w sylwetce Otago biznesmani bardzo nalegali zaproponował im cenę o 500 funtów wyższą, niż, jak zakładał, wspomniani byliby w stanie kiedykolwiek zapłacić. Przynajmniej na takich wyglądali w jego oczach. Jakież musiało być jego zdziwienie. Wpierw, gdy kwota 5500 funtów została przyjęta z radością oraz później, gdy zrozumiał, że w trakcie jego rejsu ceny statków wyraźnie wzrosły i kwota, którą wziął za Otago wcale nie była jakoś szczególnie wygórowana.
W taki to sposób nasz Bark stał się własnością trzech panów – Thomasa Griersona, Williama Taylora oraz Jamesa Simpsona, którzy w dokumentach rejestrowych występowali dalej pod nazwą Grierson and Co.
Syn Apollona i Ewy
W roku, gdy stoczni w Glasgow na pochylni nr. 136 stoczniowcy cieszyli się z narodzin pięknego żaglowca, z gimnazjum św. Anny w Krakowie wydalono z hukiem młodego chłopaka. Ten, choć dopiero skończył 13 lat, był już całkowitą sierotą.
Jego ojciec, Apollon, który zmarł rok wcześniej miał ograniczone możliwości sprawowania nad nim typowej władzy rodzicielskiej. Nie wynikało to jego niechęci, a raczej burzliwego okresu w historii Polski, który porwał go w wir zdarzeń. Chłopak zapewne pamiętał jak się to wszystko zaczęło, bo to w jego rodzinnym mieszkaniu w Warszawie, przy Nowym Świecie 45 miało miejsce pierwsze posiedzenie Komitetu Miejskiego – zalążka Komitetu Centralnego Narodowego, który potem odpowiadał za przygotowanie Powstania Styczniowego. Apollon swoje zaangażowanie przypłacił aresztowaniem dość wcześnie, bo już w 1861r, więc nie miał możliwości patrzeć na to jak pisała się dalsza historia polskich zrywów narodowych, do której się tak ofiarnie przyłożył. W wyniku wyroku władz carskich razem z żoną Ewą i swoim małoletnim synem został zesłany w głąb Rosji, bo aż do Permu.
Chłopak dorastał w podróży na wschód – swoistej epopei, która była udziałem wielu Polaków w tamtym czasie. Los ich odrobinę oszczędził, gdy z litości oraz w wyniku osobistej interwencji jednego z możnych, zmieniono miejsce zsyłki na bliższą. Nie zmieniło to sytuacji rodziny, która i tak w drodze na na Syberię trafiła wpierw do Moskwy, potem Wołogdy i na końcu do Czernihowa na Ukrainie. Pierwszą, która nie wytrzymała trudów tej podróży była matka. Zniszczona gruźlicą zmarła w Czernihowie. Chłopak trafił w tym czasie pod opiekę jej brata, Tadeusza Bobrowskiego, który opiekował się nim do powrotu ojca w 1867r. Chłopak zamieszkał z nim wpierw w Lwowie, a potem w Krakowie, choć ta chwila szczęścia nie trwała długo. Stan zdrowia Apollona chorującego, podobnie do swej żony, na gruźlicę pogarszał się każdego dnia. Moment śmierci Ojca zbiegł się z decyzją chłopaka o związaniu swojej przyszłości z morzem. O ile Tadeusz Bobrowski, który przejął nad nim opiekę, próbował jeszcze kształtować młokosa wysyłając go do szkoły z internatem dla sierot po Powstańcach Styczniowych, to upór młodego w obranym kierunku kariery był już ugruntowany.
Tak to, jako niespełna siedemnastoletni młodzik, nasz bohater wyjechał do Marsylii, gdzie rozpoczął swoją pierwszą pracę jako marynarz. Z początku żeglował na Martynikę, potem jako steward na innej jednostce odwiedził Karaiby i Amerykę Południową. Chłopak miał ikrę i charakter, dlatego napisanie, że był to okres spokojnych dalekomorskich podróży byłby znaczącym nadużyciem. Zbieranie życiowych doświadczeń wśród młodych musi wypełniać odrobina adrenaliny, dlatego zapewne nasz bohater w międzyczasie zaangażował się w przemyt broni. Dostarczał ją zwolennikom Karola VII, pretendenta do tronu Hiszpanii.
„Tylko młodzi miewają takie chwile. Nie mówię o bardzo młodych. Ci w ogóle nie dostrzegają poszczególnych chwil. Przywilejem wczesnej młodości jest sięganie poza teraźniejszość — cudowna ciągłość nadziei, nie znającej przerw ani zagłębiania się w siebie. Ledwo zawrzesz za sobą furtkę dzielącą cię od wieku chłopięcego, a już wkraczasz w zaczarowany ogród. Nawet cienie jarzą się tu od obietnic. Każdy zakręt drogi pociąga inną ponętą. Nie dlatego, aby to w twoim mniemaniu był ląd nie odkryty, przeciwnie, wiesz dobrze, że cała ludzkość kroczyła tą drogą. To, co ogarnia cię niewysłowionym urokiem, to właśnie zetknięcie się z powszechnym doświadczeniem, od którego oczekujesz jakichś szczególnych lub zupełnie osobistych wrażeń — odrobiny czegoś własnego.”
„Smuga Cienia”
Sielanka trwała by pewnie jeszcze długo, gdyby nie wojna pomiędzy Rosją i Imperium Osmańskim, która z dnia na dzień zburzyła misternie tkaną przez chłopaka rzeczywistość. Pomimo tego, że od kraju jego narodzenia dzieliło go kilka tysięcy kilometrów, ten formalnie pozostawał obywatelem rosyjskim. By zachować wszelkie formalności oraz dobre stosunki z caratem, francuska flota do zaokrętowania wymagała od obywateli Rosji przedstawienia pozwolenia rosyjskiego konsula. Konsul w żadnej mierze nie był oczywiście zainteresowany wydaniem stosownego oświadczenia polskim emigrantom, w szczególności tym, którzy mieli doświadczenie na morzu oraz byli w wieku poborowym. Odcięty od morza, pozbawiony środków i pracy nasz bohater próbował więc popełnić samobójstwo. Strzelanie we własną pierś z uwagi na odrzut broni bywa trudne i często nieskuteczne, choć z pewnością przyciąga uwagę tych, na których atencji samobójcy najbardziej zależy. Stąd w życiu chłopaka ponownie pojawił się jego opiekun, Tadeusz Bobrowski, który pomógł mu nie tylko wyjść z długów, ale również przenieść się do Wielkiej Brytanii, która już tak literalna w sprawdzaniu tych pozwoleń nie była. Co więcej, starała się otwarcie ograniczać wpływy Rosji dogadując się w tej dziedzinie z Turcją (o czym pośrednio pisałem przy okazji felietonu o historii Cypru).
We Francji, gdzie po kolejnych nieudanych powstaniach przebywała ogromna liczba polskich emigrantów, nazywanie się Józef Teodor Konrad Korzeniowski herbu Nałęcz nie budziło jakiś szczególnych emocji, ale dla Anglosasów.. Oj dla Anglosasów, nasze imiona, nazwiska i ich przedrostki potrafią wzbudzać dreszcze. Najpełniej chyba dał temu wyraz Henry Miller, który w wyjątkowo obrazowy sposób opisał doznania jakich doświadczają Anglosasi słysząc naszą piękną polską mowę. Tak też, z powodu wojny Rosyjsko – Osmańskiej oraz potrzeby adaptacji środowiskowej dla świata zaczął rodzić się Joseph Conrad. Póki co jeszcze młokos, który służył na przybrzeżnym szkunerze węglowym, ale z ogromnymi ambicjami. To one właśnie okazały się najlepszą busolą w życiu młodego Josepha Conrada, bo w ciągu następnych lat prowadziły go na kolejne szczeble kariery morskiej. W dwa lata od przyjazdu na wyspy Conrad zdał egzamin na drugiego oficera, cztery lata później pierwszego i w ciągu kolejnych dwóch lat stał się nie tylko pełnoprawnym obywatelem brytyjskim, ale także kapitanem. Pierwszym w historii brytyjskiej floty, którego korzenie sięgały wschodu Rzeczypospolitej.
Spotkanie
Spotkali się w Bangkoku. On, trzydziestoletni kapitan, który mimo wypracowanej pozycji pozostaje niezadowolony z postępów swojej kariery morskiej. Chwilę temu zrezygnował ze stanowiska starszego oficera parowca Vidar, dlatego z tym większym zaskoczeniem przyjmuje fakt powierzenia mu dowództwa Otago. Wie o nim tylko tyle, że kapitan, którego ma zastąpić zmarł chwilę wcześniej. Choć w duszy pozostaje młokosem przepełnionym romantycznym oraz dość wyidealizowanym spojrzeniem na świat, zdaje sobie doskonale sprawę z faktu, że okazja ta jest zbyt dobra, by pozwolić jej uciec. To jedna z tych chwil, które mają w charakterze zdarzać się w życiu jedynie raz.
Z drugiej strony była Ona (wszak w języku angielskim o jednostkach pływających mówi się używając rodzaju żeńskiego). Dojrzała, pełna gracji oraz błyszcząca w wyjątkowy sposób pośród innych żaglowców w portach pełnych nieporządku i brudu. Prawdopodobnie w chwili, gdy Conrad ją zobaczył po raz pierwszy wyglądała jak na poniższym zdjęciu:
“Her hull, her rigging filled my eye with a great content. I could see that she was a high-class vessel, a harmonious creature in the lines of her fine body, in the proportioned tallness of her spars…one of those craft that in virtue of their design and complete finish will never look old. Amongst her companions moored to the bank, and all bigger than herself, she looked a creature of high breed—an Arab steed in a string of cart-horses.
(tłum.: „Jej kadłub, jej olinowanie wypełniało moje oko wielką satysfakcją. Widziałem, że była statkiem klasy wyższej, harmonijnym stworzeniem o pięknej linii, w proporcjonalnych wysokościach rej… jednym z tych statków, które ze względu na swój projekt i kompletne wykończenie nigdy nie będą wyglądać na stare. Wśród jej towarzyszy zacumowanych przy brzegu, a wszystkie były większe od niej, wyglądała na stworzenie czystej rasy — arabskiego rumaka w szeregu koni pociągowych.”
Joseph Conrad o pierwszym spotkaniu z Otago
To, co przykuwało wzrok to nie tylko linia samego Otago, a także fakt, że była ona statkiem wyjątkowo pięknie utrzymanym. Poprzednik Conrada był pedantem, który potrafił strzepywać drobinki kurzu z wypolerowanych tekowych elementów. Urok tego statku wywarł na nim tak wielkie wrażenie, że pomimo tego, iż większość załogi przwylokła z portu na pokład szeroki wachlarz chorób tropikalnych, postanowił nie zwlekać i wypłynąć na morze tak szybko, jak to możliwe. W oczach młodzika wszystko było lepsze niż pobyt w tym zatrutym porcie, jakim był Bangkok.
Conrad skierował dziób Otago na oddalony o jedyne 800 mil Singapur, ale rejs od samego początku nie szedł tak, jak w głowie trzydziestolatków wyglądają mają wyglądać takie historie. Cisza, która osaczyła Otago w Zatoce Syjamskiej spowodowała, że załoga przez wiele dni walczyła o jakiekolwiek postępy i jednocześnie, przez wiele dni nie była w stanie zrobić żadnego. Conrad stojąc całymi dniami na pokładzie w przegrzanym powietrzu przeszukiwał horyzont w poszukiwaniu jakiegokolwiek powiewu wiatru, ale bezskutecznie. Sytuacja była wyjątkowo skomplikowana, bo zbagatelizowany przez Conrada stan zdrowia załogi wpływał na bezpieczeństwo statku. Leki, jakie zabrali ze sobą okazały się nic nie warte, a marynarze drążeni gorączką coraz gorzej radzili sobie z żaglami. Przez większą część rejsu tylko Conrad i kucharz byli tymi, którzy mieli jeszcze siły. Otago do Singapuru dotarł 21 dni później. Conrad na ostatnim odcinku spędził na pokładzie bez przerwy i snu prawie 40 godzin. Choć przez cały rejs walczył o każdy podmuch wiatru Otago dziennie robił jedynie 40 mil.
W Singapurze pozostawił chorych marynarzy uzupełniając załogę pozyskanym w porcie zastępstwem, by już 5 dni później wyruszyć z belkami teczyny w kierunku portów w Sydney i Melbourne. W lipcu, właściciel wysłał go na Mauritius na Oceanie Indyjskim, co pozwoliło spełnić Conradowi jedno z jego wielkich marzeń sięgających jeszcze dzieciństwa. Zamiast dość oczywistej południowej trasy przez Cieśninę Bassa, Conrad zasugerował właścicielom statku, aby popłynąć na północ, przez Cieśninę Torresa i Morze Arafura. Za tą propozycją kryła się długo utrzymywana ambicja sprawdzenia osobiście trudniejszej drogi. Wiodła ona śladami Cooka, którego Conrad podziwiał od lat młodzieńczych uważając go za najwybitniejszego pośród żeglarzy, którzy zapisali się w historii. Ku jego zaskoczeniu James Simpson wyraził zgodę na zmianę trasy, dzięki czemu Otago stał się pierwszym i być może ostatnim statkiem, który przetransportował ładunek z Sydney na Mauritius drogą północną. Otago w rękach Josepha Conrada bez przeszkód przemierzył niebezpieczne mielizny cieśniny, a na jej zachodnim krańcu zatrzymał się na chwilę na wyspie Booby Island. Ta niepozorna wyspa była dla Conrada kawałkiem uświęconej ziemi. Na niej to właśnie bohaterowie jego dzieciństwa, Joseph Banks i James Cook zatrzymali się 23 sierpnia 1770 r. To w tym miejscu Cook zdał sobie sprawę, że potwierdzenie oddzielenia Nowej Gwinei i Australii jest najprawdopodobniej ostatnim ważnym osiągnięciem podróży Endeavoura i najwyższy czas kończyć mu swą epopeję oraz wracać do Anglii.
„Aby współżyć w owocnej spółce z okrętem, trzeba poznać nie to, czego on dokonać nie może; trzeba raczej posiąść dokładną wiedzę o tym, na co okręt się zdobędzie, jeśli przez życzliwą podnietę wezwiemy go do popisania się wszystkim, na co go stać”
„Zwierciadło Morza”
Otago do Port Louis na Mauritiusie wpłynął po upływie 54 dni i spędził tam osiem tygodni. Są relacje, które wskazują, że w tym czasie młody kapitan zakochał się nieszczęśliwie w dziewczynie z prominentnej wyspiarskiej rodziny, choć sam Conrad nigdy o tym fakcie nie wspominał. Z pewnością, gdyby było w tej historii choć ziarno prawdy, listopadowa aura w trakcie powrotu do Melbourne w adaptacji filmowej mogłaby być wyjątkowo barwnym uzupełnieniem jego stanu emocjonalnego. Conrad opisał później podejście pod Australijskie wybrzeże w niepowtarzalnym stylu (przytaczam w oryginale by nie profanować tej wyjątkowo pięknej angielszczyzny): „It was a hard, long gale, grey clouds and a green sea, heavy weather undoubtedly, but still what a sailor would call manageable. Under two lower topsails and a reefed foresail the barque seemed to race with a long, steady sea that did not becalm her in the troughs. The solemn thundering combers caught her up from astern, passed her with a fierce boiling up of foam level with the bulwarks, swept on ahead with a swish and a roar: and the little vessel dipping her jib-boom into the tumbling froth, would go on running in a smooth glassy hollow, a deep valley between ridges of the sea, hiding the horizon ahead and astern.”. Conradowi i Otago nie było już pisane przeżyć czegoś podobnego. Odbyli jeszcze dwa krótkie rejsy przybrzeżne, ale w kwietniu 1889r, gdy Conrad dowiedział się, że jego następnym celem na być ponownie Mauritius zrezygnował z dowództwa Otago i powrócił do Europy.
Choć jego związek z Otago trwał zaledwie 14 miesięcy, echa doświadczeń, jakie pojawiły się w tym czasie, odnaleźć można w całej jego późniejszej karierze pisarskiej.
Oddzielnie
Conrad, po rozstaniu z Otago wrócił jeszcze na wodę by dowodzić małym parowcem rzecznym w Kongo. Do żeglugi morskiej powrócił jako starszy oficer klipra Torrens wożącego wełnę. W 1894, czyli w 5 lat po rozstaniu z Otago porzucił 20-letnią karierę na morzu, by skupić się wyłącznie na pisaniu. Pierwszą książką, którą ukończył już „na bezrobociu” utrzymując się ze spadku po swoim opiekunie z dzieciństwa, było wydane w tym samym roku „Szaleństwo Almayera”. Książka została przez krytyków przyjęta entuzjastycznie, ale na prawdziwy sukces komercyjny nasz bohater musiał poczekać aż do 1913 roku, kiedy to „Gra Losu” stała się prawdziwym bestsellerem. Już kilka lat później, bo w 1919 roku Conrad był już powszechnie uznawany za najwybitniejszego autora swoich czasów. Przez bardzo wielu pisarzy amerykańskich i brytyjskich wskazywany jest do dziś jako źródło inspiracji. Był inspiracją także dla całej rzeszy filmowców, wśród których znalazł się Francis Coppola. „Czas Apokalipsy” nakręcony przez niego w 1978r, zbudowany został na „Jądrze Ciemności”, bodajże najmroczniejszej powieści Conrada.
Historia spotkania z Otago Joseph Conrad opisał w „Smudze Cienia” – książce wyjątkowej, choć nie jedynej, która odwoływała się do jego doświadczeń przywiezionych z morza. „Murzyn z Załogi Narcyza”, „Lord Jim”, „Młodość i inne opowiadania”, „Tajfun” czy „Zwierciadło morza” to dzieła oparte na historiach przywiezionych przez Conrada z morza. Opisanych przez kogoś, kto to morze wyjątkowo ukochał. Widać to nie tylko po żaglowcach, którym, wspominając je, okazuje szczególny szacunek, ale i większości postaci, które miały swoje pierwowzory wśród spotkanych przez niego osób.
To, co wydaje się być najbardziej zaskakujące, to fakt, że po dziś dzień bezspornie uważa się go za jednego z największych stylistów w historii całej literatury angielskiej. Fakt o tyle zadziwiający, że Joseph Conrad po prawdzie do końca życia pozostał Józefem Konradem Teodorem Korzeniowskim – Polakiem posługującym się silnym, obcym, czasami wręcz niezrozumiałym dla Anglosasów, akcentem. Szukając informacji o Korzeniowskim do tego felietonu spotkałem się z twierdzeniem jednego z biografów, że wspomniany obdarował Brytyjczyków wynalezionym przez siebie angielskim w wersji takiej, która nigdy nie mogłaby być wymyślona przez nawet najbardziej genialnego Anglika. Długie zdania, pięknie zaprojektowane oraz w wyjątkowy sposób używane słowa. Swoistą akrobatyką są tu tłumaczenia, z których przecież go poznaliśmy. Jego książki, choć wymyślone przez Korzeniowskiego po polsku, to spisane już zostały przez Conrada po angielsku. Każda książka Josepha Conrada, którą mamy dziś w bibliotece jest tłumaczeniem jego prozy, nie oryginałem.
Psychoterapia i Smuga Cienia
Wśród szeregu ludzi kultury i sztuki wskazujących Josepha Conrada jako źródło swoich artystycznych inspiracji jest tez jedna, wyjątkowo zaskakująca osoba. To psychoterapeutka Hanna Segal, która na bazie „Smugi Cienia” dowodzi w jednym ze swoich opracowań, że Conrad w okresie pierwszego rejsu na Otago doznał wyjątkowej przemiany. „Smuga Cienia” to książka, która pokazuje jak można przejść z ciężką depresją do dorosłości dzięki młodzieńczemu romantyzmowi, idealizacji oraz życiu na adrenalinie. Gdy przychodzi kryzys wieku średniego wszystkie wyżej przedstawione instrumenty zaczynają jednak zawodzić i jedynym sposobem by sobie z tym poradzić, jest zajrzenie w głąb siebie. Dojście do porozumienia ze swoim światem wewnętrznym oraz podjęcie próby jego rekonstrukcji. Skonfrontowanie się z jądrem ciemności, wszystkimi destrukcyjnymi, morderczymi i samobójczymi impulsami, wobec destrukcji swego wewnętrznego świata. Co ciekawe w „Smudze Cienia” Conrad być może całkowicie nieświadomie rysuje drogę na zewnątrz – to miłość dawana i przyjmowana, odwaga wobec przeciwności i poczucie odpowiedzialności za innych.
„Smuga cienia” jest według wielu psychoanalityków, najbardziej zadziwiającym opisem kryzysu wieku średniego. Na swój sposób wyjątkowym, bo i terapeutycznym. Dokonanym nie przy pomocy armii specjalistów od głowy różnych denominacji oraz osiągnięć farmacji, a mozolną pracą nad samym sobą i konfrontowaniem się z otoczeniem.
Grupą bodajże najliczniejszą dla których „Smuga Cienia” stała się fontanną inspiracji są sami mężczyźni. Dostrzegł to George Orwell mówiąc, iż „jednym z najpewniejszych znaków geniuszu Korzeniowskiego jest to, że jego dzieła nie podobają się kobietom”. To, że Conrad nie trafia do kobiet nie oznacza, że mężczyzn w traktował z jakąś szczególną atencją. „Nie ma dwóch mężczyzn, którzy by byli tępi w jeden i ten sam sposób” jak mawiał o nas Conrad. Skąd wiec ta sympatia płci brzydkiej do jego prozy? Z opisywania tej mistycznej granicy jaką jest próg inicjacji dla mężczyzn. Umowna granica, po przekroczeniu której chłopcy stają się mężczyznami. Joseph Conrad, chłopak, który wychował się w z rozbitej przez carat rodzinie i który w oczach większości dzisiejszych psychoterapeutów uznawany by był za głęboko zaburzonego, pozwolił swoim czytelnikom doświadczyć tego w książce. Sprowokować myślenie. Oswoić ze świadomością, że chwila, gdy napatrzymy się już w naszą ciemność wystarczająco długo, by ta sama zaczęła łypać na nas z zainteresowaniem, kiedyś nadejdzie i nie należy się jej obawiać. Należy przyjąć ją jako dar, który wynosi na wyższy poziom życiowego ogarnięcia.
Pomimo setki lat, która upłynęła od pierwszej publikacji, pomimo rewolucji społecznej oraz zmian cywilizacyjnych jakie następowały w wieku XX i z początkiem XXIw, archetypiczne role mężczyzn nie ulegają większym zmianom. Nawet jeżeli kobiety XXIw twierdzą, że poszukują wyjątkowo empatycznych i zadbanych intelektualistów z wysoce rozwiniętą czułością na krzywdę braci mniejszych oraz spamiętaną wegańską książką kucharską, to proza życia wyrywa nas z tej feministycznej utopii. „To szczególne, jak dalece kobiety nie mają poczucia rzeczywistości. Żyją we własnym świecie, który właściwie nigdy nie istniał i istnieć nie może. Jest na to o wiele za piękny, a gdyby można taki świat zbudować, rozleciałby się przed zachodem słońca.” („Jądro Ciemności”).
Conrad w całej swojej twórczości w pewnym sensie uczy czytelnika, że ktoś tak prosty w konstrukcji jak mężczyzna musi poznać pojęcie zła, bo tylko dzięki temu będzie wiedział jaką prawdziwą wartość ma obdarzanie innych dobrem. Wartość oraz cenę, którą przyjdzie mu za to dobro niechybnie zapłacić. O tym, że archetypy mężczyzny przedstawiane przez Conrada są w pewnym sensie uniwersalne dla każdych czasów pokazuje dziś fenomen takich psychiatrów jak Jordan B. Peterson, który skądinąd czerpie z Conrada całymi garściami.
Epilog
Joseph Conrad, przy całym swoim kunszcie i wielkim talencie nie był osobą, która potrafiła jakoś szczególnie dbać o pieniądze. Choć sukces autora książek zdecydowanie wpłynął pozytywnie na jego sytuację finansową, wielokrotnie zdarzało mu się także popadać w długi. Problemy Conrada tworzyły całą masę historii, które wpisały się w koloryt jego postaci. Jedną z nich było pozostawienie nieotwartego listu, który wyglądał dla niego na oficjalne żądanie odprowadzenia podatku lub jakieś wezwanie komornicze. Minęło dużo czasu, nim spostrzegł, że to propozycja nadania mu tytułu szlacheckiego, której zresztą i tak finalnie nie przyjął. Był nałogowym palaczem, co łatwo było rozpoznać patrząc na jego pożółkłe od nikotyny palce. Ta zgubna namiętność przyczyniła się do złego stanu zdrowia oraz finalnie śmierci w wieku 66 lat spowodowanej chorobą serca.
Otago przeżyła swojego słynnego kapitana jedynie o kilka lat. Przez ostatnią dekadę XIXw przechodziła regularnie z rąk do rąk, by w końcu w 1903 roku trafić do firmy transportowej Melbourne Huddart, Parker & Co. Nowy właściciel nie pałał do niej jakąś szczególną miłością oraz nie potrafił też zachwycić się jej szlachetną linią. Jej maszty zostały ścięte, droższe elementy wyposażenia zdemontowane, a sam kadłub stał się hulkiem węglowym czyli w skrócie pływającym magazynem tego czarnego złota, bez którego nie potrafiły poradzić sobie maszyny parowe, które tak skutecznie wypierały z tras transportowych wszystkie żaglowce.
Otago tą uwłaczającą godności żaglowca funkcję pełnił do 1931r, kiedy to trafił do Henry’ego Dodge’a zajmującego się złomowaniem statków. Ten umieścił go na wschodnim brzegu fiordu u ujścia rzeki Derbent w miejscowości Old Beach, Risdon. Do złomowania Otago podchodzono dwukrotnie w 1937 i 1957r, kiedy to rdzewiejące pozostałości dumnego niegdyś statku strawił pożar, choć nie całkiem. W zatoce o nazwie Otago Bay, która jest terenem podmiejskiej dzielnic Hobart o nazwie Otago, w pobliżu skrzyżowania ulic Otago Bay Road i Joseph Conrad Drive, do dziś można znaleźć pozostałości jego kadłuba.
Patrząc na te pozostałości gdzieś coś łka w duszy, ale to nie wszystko, co pozostało nam z tego dumnego żaglowca. Istotną rolę w zachowaniu tych pamiątek odegrali tu kpt. ż.w. Antoni Strzelbicki oraz rodzina kpt. ż.w. Czesława Adamowicza. To dzięki nim w polskich zbiorach znajdują się liczne pamiątki z „Otago” (o historii pozyskiwania tych relikwii można poczytać między innymi tu). Zabytki po tym barku odnaleźć można także w zbiorach muzeów morskich w Wielkiej Brytanii i w USA. Koło sterowe z „Otago” jest eksponatem Honourable Company of Master Mariners. Fragment rufy zobaczyć możesz w muzeum morskim w San Francisco, a drewnianą konstrukcję zejściówki do kubryku podziwiać możesz w muzeum morskim w Hobart. Dzwon okrętowy „Otago” jest eksponowany w sali Normana Morrisona w Geelong College w Melbourne. Także w Mekce polskich marynarzy, w stali tradycji Akademii Morskiej w Gdyni znajduje się deska pochodząca z tego wyjątkowego barku. Wszystkie, niczym relikwie z ciała świętego, rozesłane do tych miejsc na świecie, gdzie dla ludzi morza mają wartość szczególną.
Joseph Conrad został pochowany w Canterbury, choć Brytyjczycy swojemu pisarzowi zrobili dowcip w stylu iście angielskim. Na nagrobku naszego pisarza znajdziesz napis z błędem „Joseph Teador Conrad Korzeniowski”. Jest tu też motto z ostatniej ukończonej powieści „Korsarz”, które Conard zaczerpnął z nieukończonego eposu Edmunda Spensera: „Sen po trudzie, port po wzburzonych morzach, spokój po wojnie, śmierć po życiu, cieszy ogromnie”.
Biegam dziś wzrokiem po swojej biblioteczce Conrada i wyciągając kolejne książki cieszę dziś oczy odrobinę zapomnianymi fragmentami. Przebiegła mi też przez głowę myśl, że trochę żałuję, że wraz z zakończeniem edukacji pokończyły się nam te wymogi czytania lektur z czasów dawno minionych. Może zamiast narodowego czytania książek lepszym byłoby darowanie nam, plebsowi, jakiegoś ułamka procenta w podatkach za przeczytanie kilku mądrych książek po 40stce. Może powrót do rozważań na temat granic moralnych i etycznych, pytania o granice odpowiedzialności człowieka w obliczu zagrożenia przychodzącego z zewnątrz oraz znaczenie ludzkiej solidarności coś by zmieniły w tych, jakże głęboko zaburzonych czasach.
„Niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że ich życie, istota ich charakteru, zdolności ich i zuchwalstwa wypływają tylko z wiary w bezpieczeństwo otoczenia. Odwaga, spokój, zaufanie; uczucia i zasady; wszystkie wielkie i wszystkie błahe myśli należą nie do jednostki, tylko do tłumu; do tłumu, który wierzy ślepo w niewzruszoną siłę swych instytucji i swej moralności, w potęgę swej policji i swej opinii. Ale zetknięcie z nagą, nieokiełznaną dziczą, z pierwotną naturą i pierwotnym człowiekiem, wzbudza w sercu nagły i głęboki niepokój.“
„Opowieści Niepokojące”
ps. w trakcie przygotowywania powyższego artykułu pracowałem wykorzystując kilkanaście źródeł, przy czym najwięcej szczegółowej wiedzy na temat Josepha Conrada oraz możliwości weryfikacji informacji pozyskanych w innych miejscach zapewnił mi niesamowity artykuł p. Rafała Marka pod tym adresem. Polecam go każdemu, kto chciałby poznać trochę lepiej historię Josepha Conrada. Ja, z racji przyjętej konwencji dla tego artykułu, nawet nie próbowałem jej tu w całości przemycić.